Moja historia cz.2: Samuraj z lasu.
Kilka dni temu, w weekend majowy,
odwiedziłem rodziców. Powiedziałem im, że zdecydowałem się
opisać swoją historię. „Napisz o tym, jak w tajemnicy jeździłeś
do Mławy i podrobiłeś mój podpis, a wydało się dopiero wtedy,
gdy któregoś razu wypadły bilety z kieszeni twoich spodni, które
wzięłam do prania” - bez namysłu odrzekła mama.
Rzeczywiście jeździłem w tajemnicy.
Było to dla mnie zbyt ważne, aby ryzykować. Istniało bardzo duże
prawdopodobieństwo, że rodzice, zwłaszcza mama, nie wyraziliby
zgody. Miałem własne pieniądze – od kilku lat dorywczo
handlowałem zachodnimi płytami winylowymi i to wystarczało na moje
potrzeby.
Wcale nie było łatwo nawiązać
kontakt z grupą w Mławie. Funkcjonowała jako tzw. „dzika
sekcja”. Myślę, że ćwiczący zebrali się raczej „pocztą
pantoflową”, a nie na oficjalne ogłoszenie. Wątpię, żeby byli
gdzieś zarejestrowani i chyba nikt nie wiedział gdzie trenują. Być
może w ogóle bym nie usłyszał, że taka grupa istnieje, gdyby nie
Krzysztof Puzio (w tym czasie niemal wszyscy, szczególnie starsi,
mieli jakieś przezwiska, tzw. ksywki, lecz to było nazwisko).
Marek Błaszczyk nie przyjaźnił się
z nim szczególnie. W klasie wiedzieli, że Krzysiek trenuje karate.
Marek śmiał się opowiadając jak inni rzucali w „karatekę”
kredą, żeby go sprowokować, a on cierpliwie to znosił. Nie
zraziłem się, pomimo iż w moim mniemaniu karate było przede
wszystkim sposobem walki. Nieliczne artykuły w „Sportowcu” i
innej prasie młodzieżowej budowały mit tajemniczej, niepokonanej
„sztuki unicestwiania nawet wielu oponentów jednocześnie”.
Takiemu wizerunkowi bardzo sprzyjały pokazy rozbijania twardych
przedmiotów. Konkluzja brzmiała: „jak karateka przyłoży,
poprawiać nie trzeba”. Później, po poznaniu Krzyśka i Janusza,
zrozumiałem jego zachowanie: „Karate nigdy nie uderza pierwsze”.
Krzysztof Puzio miał być po Marku
kolejnym ogniwem doprowadzającym mnie do poznania karate. Trochę to
trwało i już zaczynałem się niecierpliwić. Wreszcie trener,
który początkowo nastawiony był niechętnie, a być może
nieufnie, w końcu zgodził się: „Skoro tak mu zależy, że gotów
jest dojeżdżać z innego miasta, to OK”.
Treningi odbywały się w lesie. Trzeba
było dojechać pociągiem, po czym przejść z powrotem kilka
kilometrów do lasu w stronę Działdowa. Czasem, po treningu, ktoś
odwoził mnie motocyklem na stację, ale i tak na pociąg trzeba było
poczekać. W sumie udział w każdym treningu zabierał mi dużo
czasu.
Nie pamiętam, czy ćwiczyliśmy zawsze
w tym samym miejscu? Wydaje mi się, że raczej określany był punkt
zborny, a potem trener przeprowadzał nas w jakieś wybrane miejsce.
Mogła to być polanka lub szersza droga leśna. Pełna partyzantka i
konspiracja.
Trenowało kilkanaście osób, a
zajęcia prowadził 24-letni młodzieniec z brązowym pasem. Nie
pamiętam, czy musiałem przedłożyć pisemną zgodę rodziców?
Jeśli tak było, to z całą pewnością rzeczywiście podrobiłem
podpis.
Nazywało się to „Karate Do” i
trenowaliśmy wyłącznie kata, chyba takie same jak Shotokan oraz
potrzebne do nich pojedyncze ruchy. Tak dotrwaliśmy do wakacji.
W czasie wakacji bardzo dużo się dla
mnie zmieniło. Przekonałem się na własnej skórze jak mało
efektywny był taki model treningu, znalazłem też drugiego
nauczyciela, a także partnera do treningu.
Komentarze
Prześlij komentarz