Moja historia cz.1: Nietypowe okoliczności - początek drogi.
Taekwondo zadebiutowało w Polsce w
1974 roku w Lublinie. Wkrótce potem powstały sekcje w Łodzi i
Krakowie. O ironio, Łódź to rodzinne miasto mojego taty. Wojna
oraz inne koleje losu, a w końcu przydział miejsca pracy,
spowodowały, że znalazł się w okolicach Działdowa. Poznał
dziewczynę, pobrali się, kupili dom w Działdowie i tak zostało.
Od urodzenia mieszkałem w Działdowie (później w Olsztynie, a od 1999 roku mieszkam i pracuję w Bydgoszczy).
Działdowo to średniowieczne miasto
zbudowane na wzgórzu częściowo otoczonym bagnami. Posiada charakterystyczny dla tego okresu układ architektoniczny.
Rynek, pośrodku ratusz, w rogu kościół i rozchodzące się
prostopadle od rynku uliczki (porównajcie układ w Krakowie). Do
tego nieduży krzyżacki zamek, przygraniczna warownia. To położenie
spowodowało, że miasto nigdy się nie rozwinęło i miało
znaczenie wyłącznie jako węzeł kolejowy. Zatrzymywały się tu
wszystkie pociągi (łącznie z ekspresami) i odjeżdżały w
kierunku Warszawy, Gdańska, Olsztyna i Chojnic. Nie wystarczyło to
jednak, żeby do Działdowa chcieli przyjechać Anglicy lub laotańscy
i wietnamscy studenci, którzy zakładali pierwsze sekcje Taekwondo w
Polsce.
Była wiosna 1978 roku. Miałem 16 lat
i chodziłem do pierwszej klasy liceum. Graliśmy w piłkę nożną z
ekipą z ulicy Pocztowej na boisku SP nr 1 . Boisko sąsiaduje z
terenem więzienia. Wówczas oddzielał je mur wysokości 200-230 cm,
szczyt którego był ukośny i pokryty, ułożonymi jedna przy
drugiej, czerwonymi dachówkami. Dachówki były dłuższe niż
szerokość muru i każda z nich wystawała trochę w stronę boiska.
Czasem piłka przelatywała nad murem. Starszy o kilka lat ode mnie chłopak, "rozrabiaka i łobuziak jakich mało" (doskonale pamiętam kto to był, jak się nazywał, jakie nosił
przezwisko i dlaczego je nosił, ale nie wiem, czy życzyłby sobie,
żebym to ujawniał) usiadł okrakiem na tym murze. Być może
przełaził po piłkę, lub też po prostu miał to być żart.
To co zrobił dalej, okazało się przełomowym momentem w moim życiu
… Siedząc okrakiem na murze i wołając: „Karate !!!” uderzał
kantem dłoni w kolejne wystające w stronę boiska części
dachówek, obcinając je i wyrównując do szerokości muru. Wszyscy
mieli niezły ubaw. Zapytałem Marka Błaszczyka: „O co chodzi ?”.
To były zwykłe wygłupy, ale właśnie
wtedy Marek powiedział mi, że w Mławie powstała sekcja karate.
Wie o tym, ponieważ do jego klasy chodzi chłopak, który tam
trenuje.
To co dla nich było przedmiotem
żartów, dla mnie było sygnałem alarmowym. Pojawiła się jakaś
szansa. Powiedziałem Markowi, że MUSI mi załatwić kontakt z
nimi.
Marek Błaszczyk był jednym z moich
najlepszych kolegów. Znaliśmy się od dziecka. Nasze mamy mają tak
samo na imię i obie pochodzą z Lidzbarka. On jest Marek, a ja
Darek. Urodziliśmy się w tym samym roku, dokładnie z różnicą
miesiąca. Obaj mieliśmy talent plastyczny – naprawdę dobrze
rysowaliśmy. Marek był typem „urodzonego sportowca”. Radził
sobie bardzo dobrze w każdej dyscyplinie. Do gier zespołowych
zawsze wybierany był jako pierwszy. Szybki, zwinny, skoczny,
strzelał bramki i „rzucał kosze”. Miał też jeszcze jeden
talent – bardzo skutecznie wymyślał przezwiska dla wielu osób,
pod którymi przez całe lata byli natychmiast rozpoznawani. Wojtek
to „Jadzia”, Piotr to „Józiu”, a jeszcze ktoś inny to „Goryl”. Mimo tego Marek, wysportowany i wesoły,
był powszechnie lubiany. Chodziliśmy razem do podstawówki, ale
potem trafiliśmy do różnych szkół. Ja pozostałem w działdowskim
liceum, a Marek dojeżdżał do technikum geodezyjnego w Mławie.
On, tak jak inni w tym czasie, nazywał
mnie „Daro”, a ja ochrzciłem go „Smyku”, co też w pewnej
grupie przyjęło się, ponieważ był trochę niższy.
Teraz, kiedy kumpel poprosił o
przysługę, nie mógł odmówić. Poprosiłem, żeby załatwił,
więc załatwił.
Ciekawy blog pisz dłuższe posty :)
OdpowiedzUsuń