Moja historia cz.7: Pierwsze dojo w Działdowie.
Początkowo, gdy latem
1978 roku dołączył do mnie Klaudiusz, ćwiczyliśmy sami wszędzie,
gdziekolwiek się dało: w mieszkaniu, na trawniku przed domem, a niekiedy, korzystając z dobrej pogody, chodziliśmy do lasu. Dużo
miejsca do ćwiczeń, spokój oraz możliwość kopania i uderzania w
drzewa były zaletami treningu w lesie. Wadą była konieczność
długiego spaceru przed, i po treningu. Jesienią, po rozpoczęciu
roku szkolnego mieliśmy mniej czasu. Pogarszająca się pogoda również przestawała
sprzyjać treningom w plenerze.
„Nic nie przyciąga
tłumu tak jak tłum” - nie wiem, kto jako pierwszy spostrzegł tę
regułę, ale miał rację, nawet jeśli jest to „tłum na bardzo
małą skalę” np. dwuosobowy. Kiedy ćwiczyłem sam, nie
wzbudzałem zainteresowania. Pojedyncza osoba, w opinii innych, może
być przecież zwykłym dziwakiem, a dołączenie do takiego wiąże
się z pewnym ryzykiem - łatwo można narazić, jak to dawniej mówiono „na
szwank”, własną reputację.
Nie wstydziliśmy się
tego, że ćwiczymy. Wprost przeciwnie. Ćwicząc we dwóch zaczęliśmy wzbudzać pewne
zainteresowanie. Powoli w naszym liceum rozchodziła się informacja
o „braciach z drugiej klasy, którzy trenują Karate”.
Rzeczywiście było pomiędzy mną i Klaudiuszem pewne podobieństwo
fizyczne i zawsze widywano nas razem, stąd zapewne niektórzy brali
nas za rodzeństwo. Natomiast jeśli chodzi o nasze Karate, opinie
były różne. Dla większości było to obojętne i stanowiło
wyłącznie lokalną ciekawostkę. Inni patrzyli na ten fakt z nieufnością,
lub wręcz lekceważeniem – „no bo skąd niby mieliby to umieć
?”. Znaleźli się jednak i tacy, którzy chcieli razem z nami
popróbować.
Pierwszą naszą salką
treningową stała się harcówka w internacie LO. Było to małe
pomieszczenie usytuowane w piwnicy pod stołówką. Udostępniła nam
je, niezupełnie oficjalnie, pani Szymaniak, która była naszą
nauczycielką „wychowania w rodzinie” lub „wiedzy o
społeczeństwie”, a może obu, w każdym razie tego rodzaju
przedmiotów. Mieszkała w internacie, pełniła tam funkcję
wychowawczyni, a może także kierownika ?, i zajmowała się
harcerstwem. Zabiegała o dobry kontakt z młodzieżą i wyłącznie
dzięki jej życzliwości mogliśmy rozpocząć nasze pierwsze
zorganizowane treningi.
Harcówka w internacie
LO była pierwszą salą treningową w Działdowie, w której
regularnie trenowała pierwsza, nieformalna grupa. Na treningi
zawsze przychodziło kilka osób. Jednym z pierwszych był Irek Weryk
z naszej klasy. Pamiętam też młodszego o rok Grzegorza
Fafińskiego, dla którego Klaudiusz stał się prawdziwym
autorytetem. Pojawiła się tam także Gosia Zielińska, którą już
wspominałem, przy okazji naszych wyjazdów do Mławy. Gosia z
treningów Taekwondo w Lublinie nie przywiozła jakichś godnych
uwagi umiejętności, ale zapamiętałem jak mówiła, że „motylki”
były ćwiczeniem, do którego na lubelskich treningach przykładano
szczególną wagę. Nie znaliśmy wcześniej tego ćwiczenia lub było przez nas niedocenione. Niestety nie pamiętam nazwisk innych osób,
które trenowały z nami w harcówce.
W tym okresie nasz zasób
techniczny nie był bardzo bogaty. Nadrabialiśmy zaangażowaniem,
poświęceniem, konsekwentnym powtarzaniem tego, co znaliśmy oraz
intensywnymi ćwiczeniami ogólnorozwojowymi: pompki, brzuszki,
jumping, skłony i rozciąganie w pozycji stojącej pod ścianą,
podczas gdy partner unosił nogę ćwiczącego coraz wyżej. Wydaje
mi się, że zamienialiśmy się z Klaudiuszem w roli lidera
prowadzącego treningi. Nie pamiętam, czy pozwalaliśmy również na
prowadzenie komuś innemu z grupy ? Niewykluczone. Jak wspomniałem
wyżej, zakres technik i ćwiczeń, jakie wówczas znaliśmy i
trenowaliśmy, był ograniczony. Mogło się zdarzyć, że ktoś mógł
poprowadzić trening lub jakieś ćwiczenie, dobierając własne
proporcje oraz tempo i ilość powtórek. Jumping był mocną stroną
Klaudiusza, jednak wyznał mi, że pozostali najbardziej nie lubią,
kiedy ja prowadzę to ćwiczenie. Powodem była moja ambicja, która
kazała mi skakać tak długo, aż inni odpadną, choćbym sam już
dawno miał dosyć.
W tamtym czasie w
wyobrażeniu większości ludzi, w rzeczywistości będących
zupełnymi laikami w tym temacie, Karate kojarzyło się
nierozłącznie z dwoma aspektami: pierwszym był ciosem kantem
dłoni, nazywanym potocznie „ciosem karate” (można też było
usłyszeć określenie „walnął go z karata” lub „karatem”),
drugim było łamanie i rozbijanie twardych przedmiotów.
Nasza, szersza od
przeciętnej, wiedza pozwalała nam wykroczyć poza postrzeganie
Karate jako walki polegającej na rąbaniu kantem dłoni, jednak
chcąc pretendować do miana karateków, nie mogliśmy pozostać
obojętni na temat rozbijania, co zresztą zgodne było także z
naszymi przekonaniami. W celu przygotowania rąk do uderzania,
robiliśmy mnóstwo pompek na pięściach na podłodze, a potem nawet
na asfalcie. Innym „utwardzającym” ćwiczeniem były „taczki”
na pięściach (partner trzyma twoje nogi, a ty idziesz do przodu na
zamkniętych pięściach). Kolejnym etapem były pompki i taczki z
podskokami oraz „krokodylki” na pięściach – ćwiczenie
polegające na poruszaniu się do przodu, „marszem” lub
podskokami, w pozycji do pompek z ciałem opuszczonym tuż nad
podłogą. Uderzaliśmy pięściami i kantem dłoni w podłogę,
ściany, a w plenerze w drzewa. Chcieliśmy mieć twarde ręce i
„baranie głowy” na pięściach. Wyczytaliśmy w jakiejś
publikacji, że mistrzowie Karate tak długo uderzają pięściami,
aż okostna wylewa się i zastyga tworząc zrost zwany „baranią
głową”. Patrząc na to z perspektywy czasu i dzisiejszego punktu widzenia, można powiedzieć,
że mieliśmy już „baranie głowy”, i nie koniecznie na
pięściach. Niemniej świadczy to o naszym zaangażowaniu i
absolutnej wierze w Karate.
Pamiętam, że na skutek
wielokrotnego uderzania w ścianę, na grzbiecie mojej prawej pięści
pojawił się jakiś guzik. Wyglądało to tak, jak gdyby przesunęła
się kostka. Pokazałem uraz mamie Klaudiusza, która była
chirurgiem. „Spiłujemy, jeśli będzie Ci przeszkadzało”.
„Co?!” - myślałem, że można to nastawić. Na szczęście po
jakimś, co prawda dosyć długim czasie, zgrubienie zniknęło.
Trudno było wówczas o
deski nadające się do rozbić, ale dachówek, o ile wiedziało się
gdzie szukać, mogliśmy znaleźć pod dostatkiem. Nie przynosiliśmy ich na salę. Układaliśmy z nich mniejsze lub większe sterty i rozbijaliśmy tam, gdzie znaleźliśmy.
W temacie łamań,
wspomniani wyżej, Grzesiek i Irek wyróżnili się tak, że
zapamiętałem ich wyczyny do dnia dzisiejszego. O pierwszym z nich
Klaudiusz powiedział mi, że w jego obecności, przełamał
drewnianą belkę, z jakich budowano ławki stojące w parkach. Trudno było uwierzyć: drewno było grube, wąskie, o przekroju
zbliżonym do kwadratu i miało zdolność sprężynowania.
Powiedziałem, że chyba nie odważyłbym się nawet próbować.
„Przy najbliższym spotkaniu, porównaj grubość jego i swoich
kości” - odpowiedział Klaudiusz. Irek natomiast w naszej
obecności kopnięciem złamał drzewo w lesie ! Musiał trafić na
jakieś wyschnięte - chore, bądź spróchniałe, ale i tak
wszystkich „zamurowało”, łącznie z nim.
Niewątpliwie to ja byłem
inicjatorem i motorem napędowym treningów Karate. Zależało mi
najbardziej spośród osób trenujących i postawiłem sobie za cel
osiągnięcie poziomu tak wysokiego, jak to tylko możliwe. Jestem w
pełni przekonany o tym, że beze mnie grupa ta w ogóle nie
powstałaby, a także przestałaby istnieć, gdyby mnie w niej
zabrakło.
Harcówkę wspominam z
dużym sentymentem. Byliśmy pełni optymizmu i entuzjazmu.
Oczywiście nikt nawet nie myślał o pobieraniu jakichś opłat za
treningi. Cieszyliśmy się, że możemy trenować, pomimo nie do
końca sprzyjających warunków.
Nasze dojo w
rzeczywistości było piwnicą. Sufit był bardzo nisko. Któregoś
razu, w ferworze treningu, zapomniałem o tym. Wyskoczyłem i
dosłownie odbiłem się od sufitu. Nie straciłem przytomności, ale
na krótki moment „zamroczyło mnie”. Obudziłem się na podłodze
i poczułem mocny ból głowy.
Okres, gdy trenowaliśmy
w harcówce wiąże się także z wydarzeniem, które dodało nam
animuszu. W naszym kinie "Apollo", po raz pierwszy w życiu, zobaczyłem
film z gatunku Karate. Była to japońska produkcja z 1976 roku zatytułowana „Kobra” z Jiro Tamiya w roli głównej (dopiero
teraz wyszukałem w internecie informację, że w czasie gdy my
oglądaliśmy go na ekranie, aktor popełnił samobójstwo -
zastrzelił się). Wówczas byliśmy pod wrażeniem filmu, a ja byłem
dumny z tego, że nasze umiejętności pozwalają nam odwzorować
niektóre sekwencje ruchowe i chciałem przenieść to na salę
treningową. Klaudiusz był innego zdania: „Nie rób tego.
Powiedzą, że to co umiesz, nauczyłeś się z filmu”.
Film „Kobra”
spopularyzował tonfa – pałkę z poprzecznym uchwytem, na której
wzorowano się tworząc „zachodnią” pałkę policyjną. Nie pamiętam
skąd mieliśmy taką „zabawkę” i kto był jej właścicielem,
ale trochę z nią trenowaliśmy. Podczas, gdy poprzeczny uchwyt
pozostawał w zamkniętej dłoni, pozostała część stanowiła
osłonę i wzmocnienie zewnętrznej krawędzi ręki od łokcia do
krańca zamkniętej pięści. Można było nią blokować, uderzać
przedramieniem tak jak łokciem, ale najbardziej zaskakujące było
to, że niespodziewanie można było nią zakręcić. Kolejnym
zastosowaniem były pchnięcia i uderzenia, gdy po obrocie o 180
stopni pałka stanowiła przedłużenie ręki.
Wspominając ten okres z pozycji osoby mającej prawo i kompetencje do oceny poziomu osiągniętego w sztukach walki, śmiem twierdzić, że nie trenowaliśmy wówczas gorzej, czy inaczej, niż większość sekcji w Polsce.
Komentarze
Prześlij komentarz