40-lecie Taekwondo w Działdowie - Moja historia cz. 12: Rok 1984 - Henryk Ficek

Na początku 1984 roku stwierdziłem, że jeżeli chcę dalej trenować sztuki walki muszę koniecznie coś zmienić - czułem, że pomimo wszystkich wysiłków i zdobytych doświadczeń, znalazłem się dokładnie w tym samym punkcie, w którym byłem sześć lat wcześniej - utknąłem w małym miasteczku, bez żadnych perspektyw, skazany wyłącznie na siebie.

"Moja historia cz. 9..." wyprzedziłem trochę bieg wypadków wspominając o broszurze (pełniącej rolę informatora) zawierającej m.in. nazwiska i adresy kontaktowe głównych trenerów Karate Kyokushinkai w Polsce. Wybrałem Henryka Ficka, trenera koordynatora z Gdańska, i napisałem do niego list - taki na papierze w kopercie. Streściłem w nim moje dotychczasowe wysiłki i poprosiłem o pomoc. Wysyłając list nie miałem wielkich nadziei na odzew.

Nie bez powodu wybrałem Gdańsk (oraz wcześniej użyłem określenia "utknąłem") - przede wszystkim miałem do tego miasta zapewniony łatwy i wygodny dojazd pociągiem, a poza tym lubiłem i dobrze znałem Trójmiasto, szczególnie Gdańsk i Sopot - miałem tam rodzinę i już w roku 1972 zapadła decyzja o naszej przeprowadzce do Sopotu. Wpłaciliśmy pieniądze na mieszkanie tzw. wkład własny - była to poważna kwota i aby temu sprostać wynajęliśmy nasz dom a sami zamieszkaliśmy w wynajętych mieszkaniach. Dodatkowo nową Skodę zamieniliśmy na Syrenkę. Tylko rzeczywistość znana z serialu "Alternatywy 4" spowodowała, że po 10-ciu latach oczekiwań zrezygnowaliśmy, wyremontowaliśmy nasz dom i wróciliśmy do niego.

Ku mojemu zaskoczeniu Henryk Ficek odpisał - do dnia dzisiejszego pamiętam moment, gdy mama weszła do mojego pokoju z kopertą w ręku: "Jest do Ciebie list z Gdańska". Gwałtowna ekscytacja i radość połączona ze zdumieniem! 

Henryk Ficek w odpowiedzi napisał, że niedawno "przeszedł" na Taekwon-Do i właśnie organizuje pierwsze ogólnopolskie zawody, Turniej Czarnego Geparda, na który mnie zaprasza - nie jako zawodnika, ale obserwatora. Koperta zawierała broszurę informacyjną i oficjalne zaproszenie na osobnym druku.

Oczywiście pojechałem. Zakwaterowałem się w hotelu na przeciw Dworca Głównego w Gdańsku, razem ze wszystkimi uczestnikami zawodów. Wieczorem w przeddzień zawodów w sali telewizyjnej z odtwarzacza video wyświetlano (jeden za drugim) filmy z gatunku sztuk walki, a w pokoju po drugiej stronie korytarza urzędował Henryk Ficek. Co jakiś czas do pokoju telewizyjnego wchodził ktoś, kto imiennie wywoływał kolejną osobę na audiencję. Wreszcie usłyszałem swoje nazwisko.

Po wejściu zwróciłem uwagę przede wszystkim na fakt, że facet z loczkami na głowie poruszał się po pokoju boso. Nie pamiętam jak był ubrany - najprawdopodobniej w dobok i do tego może jakiś pseudo azjatycki szlafrok? W każdym razie raczej nie w zwykłe, "cywilne" ubranie. Porozmawialiśmy: "Słuchaj, to ma przyszłość. Są nawet koreańscy mistrzowie". 

Na zakończenie usłyszałem propozycję: "Zobacz zawody, a jeżeli Taekwon-Do, a właściwie Kyoksul, spodoba Ci się, ja pomogę Ci rozwijać ten styl w Twojej miejscowości". 

"Przedstawiciel Okręgu Północnego Kyoksul Taekwon-Do (O.P.K.T.) w Działdowie"

Po 6-ciu latach tułania się i poszukiwań, była to pierwsza konkretna propozycja, jaką otrzymałem. Nie było się nad czym zastanawiać!, tym bardziej, że propozycję złożyła osoba "wysoko postawiona" i życzliwie nastawiona. A poza tym, rzeczywiście istniała szansa obcowania z azjatyckimi mistrzami i uczenia się bezpośrednio od nich !!! - dowodem czego była obecność koreańskiego mistrza, który dał pokaz przed zawodami. 
Same zawody nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia - były lepsze i słabsze momenty, a zapamiętałem głównie Mirosława Sobczyka, posiadacza czarnego pasa z Łodzi, który przegrał z jakimś kolorowym, chyba zielonym, pasem, najprawdopodobniej dlatego, że musiał walczyć bez okularów. Ciekawostką jest, że w tym turnieju wystartował jako zawodnik Tadeusz Łoboda, 


który już wkrótce stał się liderem i twórcą potęgi polskiego ITF - tak go postrzegam, i od lat, co jakiś czas, zadaję sobie to samo pytanie: jak wyglądałoby polskie Taekwondo, gdyby Tadeusz Łoboda, idąc w ślady Jerzego Konarskiego, zamiast ITF zajął się WTF?
Trzeba jednak pamiętać, że ówczesny ustrój, panujący jeszcze do 1989 roku, sprzyjał rozwojowi ITF, a jednocześnie stanowił skuteczną zaporę dla WTF.

10 marca 1984 roku należy uznać za moment rozpoczęcia mojej drogi "DO" na koreańskiej ścieżce TAE i KWON, a najbliższy trening (zapewne w poniedziałek) po moim powrocie z Gdańska, za oficjalny moment rozpoczęcia treningów Taekwon-Do w Działdowie, gdyż właśnie wtedy poinformowałem grupkę osób ćwiczących ze mną o moim "przejściu" na Taekwon-Do, oczywiście objaśniając przyczyny tej decyzji. Zdziwili się, ale już po kilku minutach usłyszałem: "Jak Ty, to i my".

Jacek Tytko był nieformalnym szefem grupki, która do mnie dołączyła i przez długi czas pełnił funkcję tzw. "mojej prawej ręki" bardzo pomagając mi w rozwoju Taekwon-Do w Działdowie.
 

Zacząłem jeździć na prywatne treningi do "Stoczniowca". Zawsze towarzyszyła mi niepewność, czy na pewno Ficka zastanę? Kończąc jedno spotkanie od razu braliśmy kalendarz i ustalaliśmy termin kolejnego, ale praktycznie nie było możliwości potwierdzania, czy nic się nie zmieniło i spotkanie jest aktualne?

Telefon stacjonarny jaki mieliśmy w mieszkaniu (w tamtych czasach też przedmiot zaliczany do luksusowych) nadawał się tylko do rozmów w obrębie miasta. Wszystkie inne połączenia tzw. "międzymiastowe" trzeba było zamówić, a procedura wyglądała następująco: trzeba było zadzwonić na numer centrali i gdy jakaś pani odebrała, należało przedyktować jej numer telefonu z którym chce się połączyć oraz podać nazwę miasta w którym on się znajduje, a następnie czekać... czekać... itd. Linie z reguły były przeciążone, dlatego o ile było to możliwe należało dzwonić wieczorem - im później tym lepiej - co jednak i tak oznaczało najczęściej kilkugodzinne czekanie i nie gwarantowało połączenia.

Dopiero na miejscu  dowiadywałem się, czy Ficek na mnie czeka. Oddychałem z ulgą, gdy po wejściu do wąskiego holu słyszałem miarowe puknięcia - jeśli Ficek był w biurze na piętrze (o ile dobrze pamiętam, sala treningowa również tam się mieściła), już było go słychać - uderzał ręką w małą przenośną makiwarę. Miał na tym punkcie obsesję. Innym przedmiotem, który nosił przy sobie, był niewielki gładki kamień, wyżłobiony z jednej strony - uderzał w niego nawet wtedy, gdy rozmawialiśmy. 
Kolejnym gadżetem był leżący na szafie klocek drewna rozbity kopnięciem bocznym przez chłopaka z niebieskim pasem (nie pamiętam jak się nazywał). Pokazywał mi ten klocek z dumą i zapewniał, że jeśli będę powtarzał Yop Chagi dziesięć razy dziennie, to również będę w stanie rozbić taki przedmiot.

A propos funkcjonowania telefonów: któregoś razu mieliśmy już wychodzić, gdy nagle powiedział: "Czekaj! Jeszcze tylko zadzwonię do Łodzi". Wykręcił numer kierunkowy i natychmiast uzyskał połączenie! Rozmowa była krótka i chyba mało istotna. Odniosłem wrażenie, że chciał mi zaimponować. Jeśli tak, to udało się! Pozazdrościłem mu takich możliwości i jak widać zapamiętałem na całe życie. (Inne zdarzenie związane z działaniem telefonów, po którym "opadła mi szczęka", miało miejsce kilka lat później. Zadzwoniłem do Tadeusza Łobody i zaledwie powiedziałem: "Halo", usłyszałem: "Cześć, Darek". Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy Tadeusz mnie rozpoznał, czy, co bardziej prawdopodobne, dysponował już wtedy funkcją rozpoznawania numeru.)

W roku 1984 miałem 22 lata, a Ficek, starszy o 8 lat, był 30-letnim młodym mężczyzną, chyba nieco wyższym ode mnie i raczej silniejszym, także z racji wieku. Niemal na pewno zwracałem się do niego "po  karatecku: Sensei" (może po koreańsku: Sabum?), ale z całą pewnością nie per "Ty".

Nigdy nie sparowaliśmy ze sobą i chyba w ogóle nie ćwiczyliśmy w parze. Nasze spotkania sprowadzały się do korekty mojej techniki i omawiania różnic pomiędzy Karate a Kyoksul i Taekwon-Do. Nie przypominam sobie, żeby uczył mnie czegoś, czego nie znałem, za wyjątkiem oczywiście kolejności ruchów w układach. Później, wracając pociągiem, dopóki dobrze jeszcze je pamiętałem, robiłem sobie robocze szkice, zaznaczając ustawienie stóp i ciała. Pamiętam jak pewnego razu siedzący obok mnie zaintrygowany mężczyzna zapytał: "Przepraszam bardzo, różne rzeczy w życiu widziałem, ale to co Pan robi niczego mi nie przypomina?". Nie dodał: "za wyjątkiem hieroglifów" - ja wiedziałem co szkice znaczą, ale dla osoby postronnej najłatwiej było o takie właśnie skojarzenie.

W trakcie moich wizyt na sali "Stoczniowca" w Gdańsku poznałem posiadacza czerwonego pasa, Piotra Radtke (spotykaliśmy się potem na zawodach Kickboxingu, a w 1988 roku Piotr jako jeden z 3-ech Reprezentantów Polski WTF pojechał do Seulu, aby wziąć udział w Igrzyskach Olimpijskich - po latach spotkaliśmy się na jakichś zawodach w Olsztynie, które on tylko obserwował, gdyż mieszkał wówczas w Niemczech. Porozmawialiśmy i dał mi swój niemiecki adres, który mam do dziś, na wypadek gdyby miał wystartować w Polsce w barwach mojego klubu) i Krzysztofa Pajewskiego, wówczas posiadacza niebieskiego pasa, który akurat dostał powołanie do wojska (w roku 1988 Krzysiek został pierwszym polskim Mistrzem Świata Taekwon-Do!).

Pamiętam też długą rozmowę z trenerem boksu, który mówił: "Gdyby połączyć wasze nogi i nasze ręce..." - zaledwie rok później Piotr Siegoczyński zrobił to z powodzeniem!

Innym razem wyszliśmy na peron z Koreańskim Mistrzem Pae Man Song, a ten w trakcie rozmowy z nami zadzierał nogę na słup, po czym zapytany o któryś układ TUL zaczął go demonstrować wywołując pewne zainteresowanie wśród pasażerów wysiadających akurat z miejskiej kolejki.

Umówiłem się z Fickiem na przyjazd do Działdowa. Na ten dzień zarzuciłem wszystkie inne plany i to samo zaleciłem moim ćwiczącym. Czekałem na peronie - pociąg przyjechał i odjechał, a ja stałem jak niepyszny (tak się kiedyś mówiło i oznaczało to mniej więcej: zawstydzony, upokorzony) i dokładnie w takim samym nastroju, zakłopotany, poszedłem pod salę, na drugi koniec miasta, poinformować czekających że "nic z tego". 

Henryk Ficek w Karate Kyokushinkai miał pas brązowy, ale gdy go poznałem był posiadaczem czarnego pasa Taekwon-Do (zgodnie z wykazem stopni mistrzowskich PZTkd poprzestał na 1 Dan), miał więc uprawnienia do potwierdzenia moich stopni i nadania kolejnych.

Ta legitymacja ma bardzo niski numer, chyba "10"(?)
a niebieski pas nadany mi przez Henryka Ficka było ostatnim stopniem,
jaki otrzymałem od osoby nie będącej Koreańskim Mistrzem.

Skoro "nie wypalił" przyjazd Ficka do Działdowa, zabrałem dwóch najlepszych adeptów: Jacka Tyko i Zbigniewa Kowalkowskiego na egzamin do Gdańska - liczyłem, że zdadzą na żółte pasy, jednak ku mojemu zdziwieniu i ich niezadowoleniu, Henryk Ficek ocenił ich tylko na biało-żółte pasy.

Kolejną bardzo istotną rzeczą jaką zrobił dla mnie Henryk Ficek było skierowanie mnie na kurs instruktora rekreacji ze specjalnością karate. Na przełomie września i października 1984 roku, jako zawodnik "Stoczniowca" Gdańsk, pojechałem do Cetniewa. Tak więc w odwrotnej kolejności: najpierw część specjalistyczna, a dopiero w następnym roku ogólna, zdobyłem dostępne wówczas w Polsce "papiery" pozwalające na oficjalne prowadzenie treningów!

Jadąc do Cetniewa, miałem przesiadkę na stacji "Gdynia jakaś tam" (w stronę Półwyspu Helskiego; widocznie do tej stacyjki dojechałem pociągiem, który skręcał na zachód) i czekając na kolejkę zobaczyłem wysportowanego "potężnego chłopa". Pomyślałem, że może również jedzie do Cetniewa? Zagadałem i cały kurs mieszkaliśmy razem w 2-osobowym pokoju. Na imię miał Ernest, był czarnym pasem Karate Shotokan z Białegostoku. Po kursie przysłał mi ksero (wówczas polska norma) książki o Taekwondo - doszedł do wniosku, że mi bardziej się przyda :) a książkę mam do dzisiaj.

Poza mną (stoję drugi od lewej) Taekwondo reprezentował 1 Dan z Łodzi, Andrzej Kruszyna,
unosi nogę (drugi z prawej)
i chociaż przy Ernim wygląda rzeczywiście jak kruszyna, 
to trzeba przyznać, że Yop Chagi miał wręcz imponujące, szczególnie jak na tamten czas.
Kurs to dużo biegania po plaży i najważniejsza informacja: zrobić OC instruktorskie...
ale liczył się "papier".

Z pobytu w Cetniewie zapamiętałem jeszcze jedno zdarzenie: podczas jakiegoś posiłku na stołówce mimochodem słyszeliśmy fragmenty dialogu pomiędzy weteranami boksu siedzącymi przy niedalekim stoliku: "Mówili mi, że wstawałem" - ten tekst bardzo nas rozbawił, a dla mnie stał się niemal kultowy i na przestrzeni lat wielokrotnie był przeze mnie powtarzany, jako przykład typu dzielności, do którego niekoniecznie zmierzamy.

Mniej więcej w tym samym czasie Henryk Ficek jako trener Kadry Narodowej pojechał na Mistrzostwa Europy do Budapesztu, gdzie Polacy zdobyli dwa brązowe medale (Halina Urbańska i Bogdan Adamowicz, oboje z Łodzi). Wydaje mi się, że były to pierwsze polskie medale z imprezy tej rangi.

Pod koniec roku Henryk Ficek wezwał mnie do Koszalina. Pojechałem z Jackiem Tytko. W umówionym miejscu spotkanie "nie wypaliło" - lokal był zamknięty i nie można było do niego się dostać. W tej sytuacji Ficek zabrał uczestników spotkania ("swoich ludzi") do własnego mieszkania. Poopowiadał, wyświetlił i dał taśmy z Budapesztu, po czym oświadczył, ku naszemu zaskoczeniu i konsternacji, że wyjeżdża do USA! 
Jednym z obecnych na spotkaniu był Artur Skrzek z Olsztyna, również były karateka Kyokushinkai, a wówczas niebieski pas Taekwon-Do, jednak trenujący koreańską odmianę sztuk walki dłużej ode mnie i mający doświadczenia w pracy z Koreańczykami. Dostaliśmy polecenie "trzymania się razem" i stałej współpracy.

Gdy Henryk Ficek wrócił ze Stanów, w polskim Taekwon-Do wszystko wyglądało już zupełnie inaczej.

Natomiast historię pierwszego przyjazdu Artura Skrzeka do Działdowa można opowiadać jak anegdotę. 

Żeby dobrze zrozumieć sens całego zdarzenia potrzebujemy odrobinę topografii: nasz dom zawsze miał adres Jagiełły 46A - ulokowany był w podwórku za dużym, niegdyś zielonym, domem przylegającym do skrzyżowania w kształcie litery T, które tworzył zbieg ulicy Jagiełły przechodzącej tu w Grunwaldzką i łączącą się z nimi prostopadle ulicą Lidzbarską (aktualnie jest tu rondo). Gdy byłem małym dzieckiem mieliśmy chyba największe podwórko w mieście z regularnym boiskiem do siatkówki włącznie i szeregiem dużych drzew, w tym kasztanowców. Zawsze było tam dużo ptaków - najwięcej wróbli i dzikich gołębi. Jedno z moich ulubionych wspomnień to szeroko otwarte wiosną okna wraz z wpadającymi przez nie promieniami słonecznymi, powiewami ciepłego wiatru i odgłosami ptaków. Podwórko w miarę upływu czasu sukcesywnie okrajano. Najpierw huta zabrała boisko do siatkówki (od strony północno-wschodniej), następnie odcięto kolejny plac od strony południowo-wschodniej, gdyż wybudowano tam pralnię chemiczną (później przekształconą w drukarnię, prywatną w sąsiedztwie tej dużej, państwowej) i gdy w końcu drukarnia "wcięła się" z dużym magazynem w środek podwórka, z okna o którym pisałem powyżej widać już było tylko wielką ścianę. Tyle o stronie podwórka, z którego wchodziło się do naszego domu. Natomiast z drugiej strony naszego domu była polna droga, którą, gdy byłem małym dzieckiem, tata chodził z kanką po mleko "od krowy" do rolnika nazwiskiem Zajączkowski - jego gospodarstwo znajdowało się gdzieś w okolicy obecnego McDonald's.
Tę drogę polną na początku lat 80-ych zamieniono w ulicę Karola Małłka - "przelotówkę" w stronę Nidzicy i dalej Olsztyna, a planując w przyszłości wiadukt, jezdnię i towarzyszący jej chodnik znacznie podniesiono. Od tej pory mieszkanie w tym, poprzednio przytulnym domu, ulokowanym niemal w środku miasta, stało się nieznośne. Nocnym odgłosem mojego dzieciństwa były przejeżdżające pociągi, i do tego byliśmy przyzwyczajeni. Teraz słyszeliśmy maszyny drukarskie lub hutnicze, z okien widzieliśmy ścianę magazynu z jednej strony, a z drugiej zamiast zieleni mieliśmy ruchliwą jezdnię i ludzi przechodzących na wysokości kuchennego okna.

Po wybudowaniu i uruchomieniu ul. Małłka przemianowano nasz adres (pomimo że wejście było od drugiej strony) - był to jedyny dom stojący przy tej nowej ulicy. Arturowi podałem aktualny, obowiązujący adres. 
Z mojego domu szło się na dworzec ok. 2-3 minuty na skróty - obok pomnika i szkoły muzycznej, lub 4-5 minut ulicą obok mleczarni. Artura widziałem wcześniej tylko raz, w Koszalinie. Blondyn z grzywką zaczesaną na bok. 


Wyszedłem po niego na dworzec i widziałem go, ale nie poznałem - zapuścił włosy, a jego dziewczyna, fryzjerka, przerobiła je na loczki (na wzór Ficka). 
W tej sytuacji Artur "wziął" taksówkę i podał adres nowopowstałej ulicy - Małłka. Gdy już dotarł, opowiadał: taksówkarz jakiś czas krążył po mieście, aż w końcu zapytał:  
- "Panie, do kogo Pan przyjechał?"
- "Do Ćwiklińskiego"
- "Trzeba było od razu"

Kilka godzin po publikacji posta rozmawiałem z moją mamą. Powiedziała mi, że gospodarstwo Zajączkowskich usytuowane było trochę dalej (bardziej na północ), a dom w którym mieszkali chyba nadal tam stoi.

Broszura informacyjna: Turniej o Puchar Czarnego Geparda 1984


Komentarze

  1. Ciekawe, że Henryk Ficek jeszcze długo, bo do początku lat 90, używał nazwy kyoksul-taekwon-do do w prowadzonych przez siebie zajęciach. Pamiętam także doboki Koszalina, gdzie w "drzewku" na plecach koreański napis taekwon-do zastąpiono napisem kyoksul.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

Jeszcze dwie książki w języku polskim na temat Taekwondo