Moja historia cz.6: Mój „brat” Klaudiusz.

Zagrajmy w skojarzenia: ktoś podaje hasło „Klaudiusz” - ja odpowiadam „brat”. Tak to czuję, pomimo że formalnie nie łączyły nas żadne więzi rodzinne.
Kiedy wiosną 1978 roku zacząłem dojeżdżać na treningi do Mławy, nie robiłem z tego tajemnicy. Nikomu jednak nie zależało tak jak mnie i nie znalazła się ani jedna osoba, która chciałaby się przyłączyć.
W wakacje „znalazłem” Mariana, ale nie była to jedyna niespodzianka. Klaudiusz, który do tego momentu wydawał się być całkowicie obojętny na karate, wrócił z pobytu u swojej rodziny w Wejherowie. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu niespodziewanie oświadczył: „Ja też znam karate, nie tylko Ty !”. Okazało się, że na wybrzeżu poznał jakiegoś „nawiedzonego” Japończyka, który uczył kilka osób. Nie wiem, czy pobierał za to opłaty? Myślę, że tak i chyba głównie o to chodziło, biorąc pod uwagę, ile Klaudiusz od niego się nauczył.
Znajomość karate w wykonaniu Klaudiusza, po naukach Japończyka, ograniczała się do przyjęcia szerokiej, mocno obniżonej pozycji, ułożeniu rąk w gardzie z otwartymi dłońmi i głośnego krzyku, który miał być chyba główną bronią. Z drugiej strony, przyznać trzeba, że ułożenie rąk w pozycji gardy (Shuto Uke) wyprowadzane było w sposób robiący w tamtym czasie wrażenie – jednym słowem: „bajerancki”. Nie było to klasyczne wyprowadzenie prostym ruchem od szyi nad drugą ręką, lecz bardziej kolisty, w stylu kung fu, ruch spod spodu. Obecnie w bardzo podobny sposób wyprowadza się Hansonnal Momtong Makki w Taekwondo WTF. Wykonując dwa lub trzy takie same ruchy pod rząd, a do tego zmieniając ręce, odnosiło się całkiem widowiskowy efekt.
„Ludzie mówią, że uratowałeś kobietę. Jesteś bohaterem” - Maryla zażartowała, ale była w tym też nutka uznania. Kilka dni wcześniej idąc do Klaudiusza, przechodziłem ulicą przy której mieszkała. Była późna jesień i było już ciemno. Zauważyłem, że coś się dzieje. Pijany mężczyzna bił kobietę. Najprawdopodobniej była to jego żona. Leżała skulona na chodniku. Grupka osób stała dookoła. Coś wołali, lecz bali się podejść. „Może spróbujesz ze mną!” - po tym wyzwaniu wykonałem dokładnie to, czego nauczył Klaudiusza Japończyk. Mężczyzna zdziwił się, znieruchomiał, zaniemówił. Kobieta wykorzystała moment, zerwała się i uciekła. Po chwili mężczyzna otrząsnął się i zrozumiał, o co temu „młodemu pajacowi” chodzi. Nie wystraszył się. Ja też się nie bałem, jednak główny problem został już rozwiązany. Zastosowałem się do tego, czego nauczał Janusz w Mławie: „Jeśli nie musisz, nie walcz”. Wycofałem się.
Tym razem skromne nauki Japończyka wystarczyły i ostatecznie przyniosły dobry rezultat, natomiast innym razem stały się przyczyną kłopotów.
Być może były to jeszcze te same wakacje 1978 roku. Teraz Klaudiusz gościł u siebie kuzyna z Wejherowa. W ramach atrakcji zabrał go na dyskotekę odbywającą się w mniejszej miejscowości w okolicy Działdowa. W trakcie zabawy Klaudiusz zaczął popisywać się na parkiecie swoją pozycją karate. Bardzo nie spodobało się to grupie miejscowych. Ktoś ostrzegł Klaudiusza, że „przygotowują się” na nich i lepiej będzie, jeśli wyjdą. Tak też zrobili, jednak grupka miejscowych wyszła za nimi. „Skąd jesteś?”. „Z Działdowa” - odpowiedział Klaudiusz. „A ja z Wejherowa!” - szybko wtrącił nie pytany kuzyn. „Z Wejherowa?”. Łup!!! Cios nie znokautował kuzyna, ale „co oberwał, to jego”. Biedny, myślał, że ma do czynienia z jakimś lokalnym konfliktem, animozjami pomiędzy Działdowem, a tą miejscowością. Tymczasem prawda wyglądała tak, że miejscowi woleli nie zadzierać z większym Działdowem i nie ryzykować „wyprawy odwetowej”, ale Wejherowo? Czemu nie... Po tym jak kuzyn oberwał, zaczęli uciekać w stronę stacji. Miejscowi już ich nie gonili. Klaudiusz śmiał się biegnąc i jeszcze przez całe lata później z radością wspominał, jak to kuzyn z Wejherowa jego kosztem chciał się wymigać z bójki.
Podejrzewam, że Klaudiusz nie miał zamiaru dalej ćwiczyć karate. We własnym interesie nie mogłem pozwolić mu tak łatwo skończyć, skoro już zaczął.
Japończyk posiadał bogato ilustrowaną książkę o karate – rodzaj dobrze zrobionego podręcznika. Jakimś cudem zgodził się pożyczyć ją Klaudiuszowi, a ten zanim ją zwrócił skopiował wszystkie najważniejsze ilustracje. Klaudiusz był kolejną osobą obdarzoną dużym talentem plastycznym. W przeciwieństwie do mnie rozwijał swój talent i bardzo dobrze malował. Ja swoje zdolności traktowałem czysto użytkowo. Przerysowana przez Klaudiusza książka była dla mnie prawdziwym skarbem.
Tak więc na zakończenie wakacji 1978 roku miałem jednego nauczyciela w Mławie, drugiego z Koszalina, na miejscu partnera do treningu i solidnie przerysowaną książkę, z której sporo mogliśmy się nauczyć. Czego więcej potrzeba do szczęścia?
Mama Klaudiusza była chirurgiem. Okazało się, że potrafi kroić i zszywać nie tylko ludzi. Pożyczyłem od Mariana „kimono” (karategę) na wzór, a moja mama nie zauważyła w szafie braku dwóch zupełnie nowych, grubych prześcieradeł. Teraz naprawdę osiągnąłem pełnię szczęścia.


Na zdjęciu: Klaudiusz i ja (w wyskoku) w czasie, gdy rozpoczęliśmy wspólne treningi. To nie jest pozycja, którą opisywałem – po prostu „zrobiliśmy sobie fotkę”.


„Mój „brat” Klaudiusz” to temat na opowiadanie, a być może książkę. Czasem spotykasz kogoś, w kim rozpoznajesz siebie lub z kim znakomicie się uzupełniasz. Niekiedy, bardzo rzadko, znajdujesz w kimś jedno i drugie. W takich przypadkach ludzie używają określeń: „Czuję się jak w domu”, „Mam wrażenie, że znamy się od zawsze” lub banalnie „Nadajemy na tych samych falach”. Z Klaudiuszem rozumieliśmy się wpół słowa i bez słów – wystarczyło jedno spojrzenie. Nigdy, ani razu, jeden na drugiego nie pogniewał się. Byliśmy nierozłączni. Trochę spóźnieni hippisi (w realiach socjalizmu), może odrobinę anarchiści. Niezupełnie podobała nam się otaczająca rzeczywistość i nie do końca przekonywała szczerość, autentyczność oraz wartość tego, co oferował ówczesny system edukacji. Szukaliśmy alternatywy na to, co oferował nam świat. Jeśli szaleliśmy, to dlatego, żeby nie oszaleć od monotonii i szarzyzny. Naszym antidotum był śmiech i kpina.

Inną alternatywą był trening sztuki walki. Przez dwa lata wspólnie kroczyliśmy tą drogą. Na treningu panował ład i porządek, a nawet żelazna dyscyplina. Narzucaliśmy je sobie sami, z własnego wyboru, nie dlatego, że ktoś nam kazał. Nie było tu hipokryzji i zakłamania. Ciężki trening w oparciu o szczerość intencji, przejrzystość zasad i prostą logikę oraz hierarchia, na którą trzeba było sobie rzetelnie zapracować.
Dla mnie sztuki walki pozostały alternatywą na zawsze. Klaudiusz po około dwóch latach wycofał się. Od samego początku miałem chyba słuszne wrażenie, że robi to głównie po to, żeby mi towarzyszyć. Prywatnie nasze drogi nigdy się nie rozeszły. Brat na zawsze pozostaje bratem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

Jeszcze dwie książki w języku polskim na temat Taekwondo