Moja historia cz.5: Mój drugi nauczyciel – Karate Kyokushin vs Karate Do (Shotokan).

Jeżeli ćwiczysz karate trochę dłużej niż dwa miesiące i od samego początku słyszysz, że nie możesz użyć żadnej techniki, gdyż są one zbyt niebezpieczne, to zaczynasz wierzyć w magię karate. Nabierasz przekonania, że ruchy karate są jak tajemnicze zaklęcia – wystarczy je poznać, uchylić rąbka tajemnicy, aby działały same z siebie. To, że nauczany jesteś potajemnie w lesie, dodaje klimatu tej otoczce.
Nastały wakacje 1978 roku. Treningi karate zostały zawieszone na ten okres, a ja i tak znalazłem się w Mławie. Wziąłem udział w jakimś obozie paramilitarnym. Nie pamiętam co robiliśmy, poza tym, że cały dzień chodziliśmy w mundurach, mieliśmy apele, wzorcowo zaścielone łóżka, na których przez cały dzień nie wolno było nawet usiąść, a na wyjście do miasta trzeba było uzyskać przepustkę. Najważniejsza była jednak możliwość zdobycia w trakcie obozu prawo jazdy na samochód i motocykl.
Właśnie na tym obozie doszło do pierwszej konfrontacji „mojego karate” z rzeczywistością. Byłem dumny z tego, że trenuję karate i nie utrzymywałem tego w tajemnicy.
Zdarzenie miało miejsce na korytarzu szkoły, w której byliśmy skoszarowani. „Pokaż coś !”. Wykonałem kilka wyuczonych ruchów przed chłopakiem, a on zamiast stać zahipnotyzowany, uderzył mnie prawym prostym w szczękę po tym, jak wykonałem górny blok wznoszący. Moja konkluzja musiała brzmieć: „Coś nie tak”.
To było tylko jedno uderzenie – on nie chciał się ze mną bić, lecz przetestować skuteczność karate.
Równe dwa lata później, na Śląsku, także w następstwie niewłaściwego zastosowania górnego bloku wznoszącego, dostałem naprawdę niezłe lanie.
Tymczasem jeszcze w te same wakacje sytuacja powtórzyła się. Od 10 do 15 roku życia spędzałem mnóstwo czasu w domu Olka Janickiego. Mieszkaliśmy po sąsiedzku, chodziliśmy razem do klasy i siedzieliśmy w jednej ławce. Olek ma starszego o cztery lata brata, Mariana i jeszcze starszą siostrę (wobec sporej różnicy wieku, starsze rodzeństwo nazywało Olka „Smyku”, a ja zapożyczyłem to dla Marka Błaszczyka, do którego moim zdaniem bardziej pasowało). Cała rodzina Janickich odnosiła się do mnie bardzo serdecznie.
Rok wcześniej, w 1977, Olek po skończeniu podstawówki „poszedł” do szkoły w innym mieście, a Marian rozpoczął studia na WSI w Koszalinie. Teraz, po upływie roku, w wakacje, spotkaliśmy się jak dawniej. Niepomny na incydent na obozie w Mławie, ponownie pochwaliłem się, że trenuję karate. „Tak? Ja też” - niespodziewanie powiedział Marian. „To pokaż Daro, czego Cię tam uczą?”. Przeszliśmy do sąsiedniego pokoju. Tym razem „lekcja” trwała dłużej niż na obozie w Mławie. Jak wyglądała konfrontacja kata Shotokan z pełnokontaktowym Kyokushinkai? Najprościej mówiąc, ja przyjmowałem różne pozy, a on „prał” mnie jak chciał. Poza wspólną nazwą „Karate”, to czego mnie uczono w Mławie, z tym co Marian przywiózł z Koszalina, nie miało nic wspólnego. Marian chyba nawet dziwił się: „Co to za karate i o co w nim chodzi?”. U niego w Koszalinie w ogóle nie trenowali kata.
Od tej pory nie mogłem doczekać się kolejnych bolesnych spotkań. Kontakt był utrudniony głównie dlatego, że nie chodziłem już z Olkiem do szkoły, a rodzice Mariana też nie zawsze wiedzieli, kiedy on przyjedzie. Bardzo prosiłem, żeby jakoś powiadamiali mnie o każdej jego wizycie i żeby znalazł dla mnie chociaż chwilę. Jak wyżej wspomniałem, to byli bardzo mili i serdeczni ludzie, toteż moje lekcje odbywały się tak często, jak było to możliwe.
„Masz coś nowego?” - pytałem. „Jesteś gotowy? To stawaj!” - brzmiała odpowiedź. Bum, bum, bum. „Dobre?” - pytał. „Dobre” - odpowiadałem. „Teraz Ci wytłumaczę czym dostałeś”. W ten sposób unikaliśmy zbędnych pytań i ewentualnych wątpliwości z mojej strony.
Nadal ćwiczyłem w Mławie i jednocześnie spotykałem się z Marianem. Po rozwiązaniu mławskiej sekcji przez Janusza Skupniewskiego w lutym 1979 roku, konsultacje z Marianem stały się moim głównym źródłem wiedzy i motorem napędowym do dalszego treningu.
W Mławie podstawowymi kopnięciami były te, które zawarte są w kata. Praktycznie ograniczało się to do kopnięcia w przód (Mae Geri) i wznoszącego kopnięcia w bok (Yoko Geri Keage). W Kyokushinkai prym wiodło wysokie kopnięcie okrężne (Mawashi Geri).
Ćwiczyliśmy głównie w domu Mariana. Pamiętam, w którym pokoju „cały kosmos zawirował mi przed oczami”. Było to podwójne, nożycowe kopnięcie okrężne w przeskoku: lewa noga uderza okrężnie w nerkę, a prawa okrężnie w twarz, a dokładnie: w ucho i szczękę. Ja i Klaudiusz, z którym trenowałem, znaliśmy i ćwiczyliśmy ten ruch już od dłuższego czasu. Była to nawet „firmowa” technika Klaudiusza, jednak w sparingu ze mną, Klaudiusz hamował drugie kopnięcie przed moją twarzą. Marian nie zahamował. Zauważyłem jak je wyprowadza, lecz zabrakło odruchu obronnego. Na moim „twardym dysku” zapisane było jako nie groźne.
Zdarzało się, że organizowaliśmy trening. Ja przyprowadzałem osoby trenujące ze mną, a niekiedy Marian jakiegoś swojego kolegę. W ten sposób bliżej poznałem Marka Wernera, który ładnych kilka lat później pojechał z nami na pierwsze zawody Kickboxingu, w jakich braliśmy udział. Pamiętam, że latem zdarzyło nam się trenować na strzelnicy za LO, ale częściej ćwiczyliśmy na holu sali gimnastycznej LO. Dwukrotnie dosyć obficie polała się tam krew.
Sparowałem z Marianem. W pewnym momencie on wykonał obrót przez plecy i ciął na zewnątrz kantem lewej dłoni. Obrót zmylił mnie – nie zdążyłem uchylić się ani zablokować. Poczułem uderzenie i krew. Pochyliłem się i podniosłem obie ręce w kierunku twarzy, żeby nie pochlapać stroju. Miseczka utworzona z obu dłoni w ułamku sekundy wypełniła się krwią. Konieczne było szycie. Blizna na lewym łuku brwiowym jest pamiątką tego zdarzenia.
Drugi wypadek miał miejsce podczas treningu dla kilku osób przyprowadzonych przeze mnie. Marian prowadził trening, a ja mu asystowałem. Ćwiczyliśmy zwód kopnięciem okrężnym (Mawashi Geri) i uderzenie z drugiej strony odwrotnym kopnięciem okrężnym bez obrotu (Ura Mawashi Geri). „Pokaż !” - powiedział Marian do mnie. Chłopak, z którym w parze demonstrowałem, „nabrał się” na zwód, pomimo że wiedział, co będę robił. Zasłonił się z niewłaściwej strony i ….. „wycięło go z kadru” - przed momentem stał, a teraz go nie było. Wyglądało to naprawdę poważnie. Nie byliśmy przygotowani na takie zdarzenie – nie mieliśmy apteczki. Marian podarł koszulę, w której przyszedł, żeby szybko zrobić prowizoryczny opatrunek z materiału i zimnej wody. Na szczęście chłopakowi nic się nie stało.
Marian Janicki był moim drugim z kolei, po Januszu Skupniewskim, nauczycielem karate. Wdrożył mnie w świat pełnokontaktowego karate Kyokushinkai. Zrobił to bardzo skutecznie, co w 1980 roku udowodniłem na Śląsku. Muszę szczerze przyznać, że w tamtym czasie, zielony pas i kryjące się za nim umiejętności Mariana, znaczyły dla mnie co najmniej tyle samo, co brązowy pas i umiejętności Janusza.
W latach 1990 – 1998, przez dwie kadencje, Marian Janicki pełnił funkcję Burmistrza Miasta Działdowo. Aktualnie jest Starostą Powiatu Działdowskiego.
Ostatni raz widzieliśmy się chyba dwa lata temu, u mojej siostry na grillu. Przypomniał wtedy, że gdy przestał ćwiczyć, to właśnie mi oddał swoje kimono (karategę) i pas. Podkreślił też, że dla niego miało to duże znaczenie i z całą pewnością nie przekazałby ich komuś, kto na to nie zasługiwał.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

Jeszcze dwie książki w języku polskim na temat Taekwondo