Moi idole: Ksero i video, czyli „second hand world”.

„Moi idole” to rozdział poświęcony tym postaciom ze świata sztuk walki, których nigdy osobiście nie spotkałem, a jednak dzięki oficjalnym publikacjom ukazującym się „na zachodzie” (tak potocznie nazywano kraje kapitalistyczne) mogłem korzystać z ich porad, wskazówek i doświadczenia.

Ułatwiony dostęp do kserokopiarek oraz pojawienie się technologii video na polskim rynku w drugiej połowie lat 80-tych (ubiegłego wieku!), to była prawdziwa rewolucja. W Polsce socjalistycznej popularne było hasło: „Polak potrafi !”. Miało ono motywować. I motywowało..., także „piratów” i to wcale nie tych z Karaibów.
To było nasze okno na świat. Okno z utrudnionym dostępem i zamazaną szybą (jakość ilustracji i nagrań była dosyć słaba), ale i tak cieszyliśmy się, że możemy wyjrzeć.

W tamtym czasie, wszystko co pochodziło „z zachodu” było bardzo trudno dostępne i potwornie drogie. Trudno to sobie obecnie wyobrazić, ale gdy w 1988 roku zacząłem prowadzić treningi w Ciechanowie, zawarłem z miejscowym TKKF umowę, zgodnie z którą miałem miesięcznie zarabiać równowartość 9 $ !!! Była to tak korzystna gaża, że postawiłem sobie za cel, aby kolejną umowę odnowić według tego samego przelicznika.
Na zakup wyselekcjonowanych oryginalnych publikacji, nie było szans. Bardzo trudno było kupić cokolwiek. Pierwszą zachodnią książkę poświęconą sztukom walki widziałem w Gdańsku na Jarmarku Dominikańskim. Nie ćwiczyłem wtedy jeszcze, a na Jarmark jeździłem głównie po przywiezione przez marynarzy płyty i plakaty zachodnich zespołów muzycznych. Płyty i plakaty były bardzo drogie, ale cena tej książki była wręcz odstręczająca.

Pisałem już, że pierwszym moim podręcznikiem była przerysowana przez Klaudiusza książka pożyczona od Japończyka. O ile my wykorzystaliśmy pomysł wyłącznie dla siebie, inni, najprawdopodobniej studenci, poszli dalej.
Pierwszą „książką” jaką kupiłem na Bazarze Różyckiego w Warszawie było „Karate Kyokushinkai według Masutatsu Oyamy”. Ta nie była bardzo droga. Poziomy zeszycik w miękkiej okładce, ilustracje przerobione na rysunki (bardzo wiernie i starannie) i do tego ręcznie napisany („drukowanymi” literami) tekst w języku polskim ! Łącznie 63 strony kompilacji z 5 różnych, oryginalnych tytułów - ktoś zadał sobie sporo trudu. Później widziałem to samo wydanie z tekstem napisanym na maszynie.
Z tą książeczką mam głównie trzy skojarzenia:

– na stronie 16-ej znalazłem instrukcje dotyczące rozciągania. Był to siad rozkroczny ze wskazówką: „Jest to podstawa prawidłowego uderzania nogami. Należy uważać, aby nie przesadzić z tym w czasie pierwszych prób. Nogi należy rozszerzać stopniowo, aż do osiągnięcia 180 stopni, co jest niezbędne do prawidłowego ciosu.” Następnie należało wykonać skłony głową do kolan oraz do środka „aż ciało dosięgnie podłogi”. Do tej pory rozciągałem się stojąc, a nie siedząc, w rozkroku. Spróbowałem. Usiadłem na podłodze, rozstawiłem nogi i natychmiast okazało się, że bez wspomagania grawitacji moje nogi nie chcą rozstawiać się zbyt szeroko - przesada w czasie pierwszych prób z całą pewnością mi nie groziła. Co do skłonów... Po rozsunięciu nóg na boki zgarbiłem się i prędzej groziło mi dosięgnięcie podłogi plecami, niż czołem i brzuchem. Stwierdziłem, że to nie jest dobre ćwiczenie! Cóż, na lekcjach wf (wychowanie! fizyczne) nie było żadnej gimnastyki. Wf-y były na macie. Co to znaczy? „Macie piłkę i grajcie”.

- pod wpływem tej lektury rozpocząłem trening polegający na gaszeniu płomienia świecy podmuchem powietrza wywołanym przez impet uderzenia lub kopnięcia.

– to ona zainspirowała mnie do „wydania” pierwszej mojej publikacji. W 1985 (lub '86) roku napisałem na maszynie i własnoręcznie zilustrowałem 23-stronicową broszurę.


Drugą książką, jaka znalazła się w moim posiadaniu, było „Dynamiczne karate” M. Nakayama (Masatoshi Nakayama to trzeci spośród "ojców Karate" - nazwano go "ojcem sportowego Karate").

284 strony przedruku ksero z oryginalnymi ilustracjami (częściowo bardzo słabej jakości) i z tekstem w języku polskim, napisanym na maszynie. 


Na stronie tytułowej dopisano: „Skrypt. Do użytku wewnętrznego”. 

Była to ewidentnie produkcja uczelniana. Wydaje mi się, że tę książkę dostałem w prezencie od Marka Jaroszewskiego.
Skrypt Shotokan autorstwa Nakayamy (oryginał debiutował w 1966 roku, a w Polsce oficjalnie 33 lata później – w 1999 roku nakładem Diamond Books z Bydgoszczy  ) oraz zeszycik Kyokushinkai autorstwa Oyamy (to drugi, po generale, koreański Choi, który stworzył własny styl) 


to były moje pierwsze "zachodnie" książki, a ich autorzy to moi pierwsi idole. Jednocześnie były to pierwsze, jeszcze bardzo nieśmiałe, "pirackie" próby na polskim nieoficjalnym rynku wydawniczym .

Popyt rodzi podaż, zatem wkrótce biznes szybko się rozwinął. Oferta była coraz bogatsza, ale też ceny urosły niewspółmiernie. Jeśli dobrze pamiętam, wartość jednej pełnej kseropublikcji z polskim tłumaczeniem wynosiła na Różycu jedną czwartą mojej miesięcznej nauczycielskiej pensji. Nawet jeśli się mylę, musiało to być dużo. Któregoś razu miałem więcej pieniędzy i chciałem od razu kupić kilka książek. Na stoisku nie było tym razem tytułów z Taekwondo i kopnięciami. Poinformowałem sprzedającego, że chcę kupić cztery, ale nie te, które akurat wystawił. „Gość” zapytał: „czy na pewno kupię inne tytuły?”. Potwierdziłem. Jego reakcja była zaskakująca. Zostawił stragan pod okiem sąsiada, wziął na własny koszt taksówkę i pojechaliśmy do jego mieszkania na Pradze. Kazał zaczekać w małej kawalerce z solidnymi zamkami w drzwiach, okratowanymi oknami i dużym psem, a sam przyniósł z piwnicy walizkę pełną różnych tytułów. Dobiliśmy targu i ponownie na jego koszt wróciliśmy taksówką na bazar.

Ruszyła również sprzedaż wysyłkowa. „Pocztą pantoflową” docierały listy tytułów wraz z adresem, pod którym można było je zamówić. Udogodnieniem był pełen przegląd tytułów znajdujących się w posiadaniu „handlowca” oraz oszczędność czasu i kosztów przejazdu do Warszawy. Mankamentem było kupowanie „w ciemno”, bez możliwości przejrzenia zawartości publikacji. Raz czy dwa złożyliśmy się w grupie na kilka tytułów.

Co ciekawe, pomimo jego bardzo dużej aktywności na zachodnim rynku wydawniczym, nigdy nie spotkałem żadnej kseropublikacji Hee Il Cho. W ogóle trudno było znaleźć w tytułach słowo „Taekwondo”.

Na jednej z list pojawiło się „Palgue 1, 2, 3 of Tae Kwon Do Hyung” i „Palgue 4, 5, 6 of Tae Kwon Do Hyung”. Nie bardzo wiedzieliśmy co znaczy Palgue i Hyung, ale ja uparłem się, że skoro w końcu trafiliśmy na coś stricte Taekwondo, to powinniśmy to sprowadzić. O ironio te książki praktycznie nigdy nam się nie przydały. Okazało się, że prezentują one 6 pierwszych układów WTF, a my ćwiczyliśmy ITF. Nie przydały się również później, gdy wstąpiłem do WTF, ponieważ „stare” Palgue zastąpiono „nowymi” Taeguk.

Upowszechnienie video przyniosło zupełnie nową jakość. To było przejście na inny pułap. Najpierw pojawiły się filmy fabularne, dzięki którym mogliśmy wreszcie zobaczyć inne, poza „Wejściem Smoka”, filmy Bruce'a Lee, poznać Jackie Chan'a, Chuck'a Norris'a i wielu innych. Kiedy rynek został już nasycony produkcjami fabularnymi, sięgnięto także po materiały szkoleniowe z zakresu sztuk walki. Były to „odgrywki” (kopie video) oficjalnych wydań zachodnich (głównie firmy Panther Production) z nałożonym głosem polskiego lektora. Ceny takich kaset również były bardzo wygórowane, jednak teraz dosłownie mogliśmy uczyć się od najlepszych.


Komentarze

  1. Apropo tych kserokopiarek, o których wspominasz. Moim zdaniem ta rewoluacja nadal trwa. Od wielu lat nie korzystałam z ksera. Po prostu nie potrzebowałam. W tamtym tygodniu odwiedziałam pewne ksero wroclaw i byłam w ogromnym szoku. To już nie jest ksero - to sa profesjonalne biura, oferujące setki różnych usług, nawet druk cyfrowy. Postęp goni postęp :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

Jeszcze dwie książki w języku polskim na temat Taekwondo