Moja historia cz. 10: Skok na głęboką wodę - Karate Kyokushinkai w Rudzie Śląskiej - (cz.2) "Nieprawdopodobne"

Obecnie nie potrafię dokładnie określić ile treningów "zaliczyłem" w Rudzie Śląskiej, ale powiedziałbym, że było ich całkiem sporo. Turnus trwał najprawdopodobniej, jak napisałem wcześniej, 3 tygodnie. Jak często odbywały się treningi ? Codziennie ? Trzy razy w tygodniu ? Wiem, że nie opuściłem żadnego.
Treningi były bardzo ciężkie, a momentami wydawało mi się, że ponad moje siły. Kilkukrotnie zdarzały się takie chwile, kiedy mówiłem sobie w myślach: "Więcej tu nie przyjdę", lecz zanim trening się skończył, wiedziałem już z całą pewnością, że będę na następnym.
Po każdym treningu wracałem strasznie zmęczony i cały poobijany. W zasadzie "wlokłem się" z powrotem trzykrotnie dłużej, niż szedłem na trening. Kiedyś zdarzyło się, że na trening przyszło mało osób i trenowaliśmy kata - był to tylko jeden raz - a ja wróciłem szybciej, nie kulejąc i bez siniaków, w reakcji na co moi współlokatorzy zgodnie orzekli: "Kłamiesz. Nie byłeś na treningu ! Łaziłeś po mieście".
To było rzeczywiście bardzo twarde Karate - nic nie było "na żarty". Widziałem jak dwóch kumpli przychodziło razem na trening, a w trakcie sparingu, gdy jeden dopadł drugiego w kącie, "prał" go tak długo, aż ten osunął się po ścianie, co jednak nie przeszkadzało im wracać wspólnie po treningu w jak najlepszej komitywie.

W grupie żółtych pasów raczej nie miałem żadnych problemów - radziłem sobie do tego stopnia dobrze, że prowadzący zajęcia instruktor, niebieski pas (pamiętam jego nazwisko), wywołał mnie któregoś razu na środek, aby publicznie coś zademonstrować i być może po prostu nie docenił mnie. Starcie wypadło zaskakująco dobrze na moją korzyść, biorąc pod uwagę różnicę stopni. Podciąłem go i na pewno przynajmniej raz wyraźnie trafiłem (chyba w głowę). On też "zrobił swoje", ale koledzy z grupy byli pod tak dużym wrażeniem, że po powrocie do szatni usłyszałem: "Chopie (czyt. chłopie), gdzieżeś ty doszedł do takiej perfekcji ?!".

Mistrzem, posiadaczem czarnego pasa, był Henryk Piwczyk, jak już wspomniałem, dojeżdżający z Katowic. Dokładnie pamiętam nasze dwukrotne spotkanie, lecz mogło się zdarzyć przynajmniej jedno więcej.
Nigdy wcześniej, ani później, nie spotkałem sekcji sztuk walki, w której hierarchia byłaby tak wyraźnie odczuwalna. Dwaj posiadacze brązowych pasów, na co dzień pełniący rolę "szefów", byli wręcz hołubieni, niczym mityczni herosi. Młodsi opowiadali o nich legendy. Twierdzili też, jakoby ich pozycja była tak wysoka, że jeśli pojawili się w kawiarni, w której nie było wolnych miejsc, ludzie zwalniali je dla nich. Oni sami natomiast w stosunku do posiadaczy żółtych i zielonych pasów przejawiali stosunek skrajnie lekceważący. Traktowali ich "jak powietrze". Do niebieskich pasów odzywali się tyle ile musieli i z wyraźną wyższością.
W mojej obecności jeden z "szefów" pogardliwie rzucił w szatni na podłogę czyjś zielony pas, bo coś mu się nie spodobało. Byłem lekko zszokowany - dla mnie w tym czasie zielony pas, taki jaki nosił Marian Janicki, był przedmiotem pożądania, trofeum, które tak bardzo chciałem zdobyć.
Niemniej rzeczywiście byli to chyba prawdziwi lokalni celebryci, pilnie obserwowani przez swoich fanów, za dowód czego może służyć następujące zdarzenie:
Pewnego razu siedziałem w kawiarni z innymi uczestnikami OHP. Wszedł "Wyższy" ze znajomymi i traf chciał, że usiedli przy sąsiednim stoliku, a on tuż za mną. Oczywiście nie było mowy o pozdrowieniach typu "Dzień dobry" czy "Cześć". Po jakimś czasie nagle odwrócił się do mnie z pytaniem: "Chcesz kupić zegarek ?". "Nie, dziękuję" - i rozmowa skończyła się. Incydent nie miałby żadnego znaczenia, gdyby nie pełne uznania zdumienie któregoś z żółtych pasów następnego dnia w szatni przed treningiem: "...  (tu nazwisko) rozmawiał z Tobą w kawiarni !".

Zdumiewająca była przemiana jakiej ulegali obaj "szefowie" w obecności swojego Sensei'a ! Ginęła cała ich buta, stawali się "normalni", a momentami wręcz usłużni.

Przy drugiej chyba wizycie Henryka Piwczyka zdarzyło się, że przyszedłem na trening wcześniej. Sala była jeszcze zamknięta, ale kilka osób już czekało, w tym Sensei. "Szefowie" próbowali załatwić klucz, lecz z jakiegoś powodu sytuacja przeciągała się. Stałem spokojnie, nie narzucając się, tak jak pozostali w pobliżu samochodu Piwczyka. Ku mojemu dużemu zaskoczeniu Mistrz zwrócił się do mnie i zaczął wypytywać. Widział mnie już na sali przynajmniej raz i teraz chciał dowiedzieć się trochę więcej: skąd jestem, gdzie trenuję, kto jest moim trenerem itd. Po wysłuchaniu moich odpowiedzi, wobec faktu, że w mojej miejscowości nie ma żadnej sekcji i praktycznie sam dla siebie jestem trenerem, popatrzył na mnie uważnie i powiedział tylko jedno słowo: "Nieprawdopodobne".
Poczułem się tak, jakbym zdał kilka egzaminów na raz, chociaż w rzeczywistości ta skromna forma uznania nie pociągnęła za sobą tego typu konsekwencji. 
Uznanie przełożyło się natomiast na dwa inne zdarzenia: pierwsze odczułem już na tym samym treningu. Sensei interesował się mną więcej, podchodził, coś podpowiadał, ale też "wyciął mi" niezły numer. Zlecił ćwiczenie polegające na tym, że jedna osoba stoi frontalnie przed drugą i nie wykonując żadnych dodatkowych ruchów ma zasłaniać się otwartą dłonią (nazywaliśmy to "blaszką") przed kopnięciem okrężnym Mawashi Geri wykonywanym przez stojącego przed nim partnera, który mógł to kopnięcie wykonywać prawą lub lewą nogą, na pas lub na głowę. Myślę, że Sensei celowo wybrał to ćwiczenie i celowo ustawił mi do pary chłopaka z zielonym pasem kopiącego Mawashi szybciej i lepiej od innych. Chłopak wyciągał kolano wysoko i swobodnie, przez co trudno było rozpoznać na jaką wysokość kopnie. Cele były cztery, dłonie do osłaniania dwie. Sensei stał i przyglądał się. W ten sposób zostałem nobilitowany na wyższy poziom, a moim certyfikatem były oba uszy sine - zdarzyło mi się to tylko raz w życiu, własnie wtedy. Poza tym nie przypominam sobie również, abym miewał siniaki na brzuchu, a w Rudzie Śląskiej miałem.
O drugim zdarzeniu dowiedziałem się od "Oyamy", którego poznałem pierwszego dnia i który wprowadził mnie do sekcji. Być może mieszkał w pobliżu internatu, gdyż stosunkowo często można było go tam spotkać. Któregoś razu zdradził mi tajemnicę: wielu osobom nie podobało się, że "obcy" dołączył do sekcji i chcieli mnie wyrzucić, ale Sensei powiedział "Ma zostać!", co definitywnie ucięło dywagacje. 
Utkwił mi w głowie jeszcze taki obrazek, jak Wyższy wykonywał w powietrze dwa ciosy proste plus wysokie Mawashi Geri, po którym ochraniacz zsunął mu się ze stopy i wysokim łukiem poleciał przez salę. Tak mu się to spodobało, że uradowany jak dziecko powtarzał to kilkakrotnie nawołując Niższego, żeby zobaczył.
Zapamiętałem też rozmowę Sensei'a z brązowymi pasami w szatni - ustalali kogo na najbliższych zawodach powinni potraktować naprawdę ostro.
 
Spoza sali zapamiętałem dwa zdarzenia: ćwiczyłem sam na stołówce (widocznie było mi mało, lub najprawdopodobniej był to weekend). W pewnym momencie zorientowałem się, że za drzwiami będącymi częścią  przeszklonej ściany od strony korytarza stoi duża grupa obserwujących mnie ludzi. Przerwałem ćwiczenia i wtedy wszedł opiekun tej  grupy. Zapytał dosyć nieśmiało, czy mogliby wejść, gdyż są nową grupą, która własnie przyjechała i mają zacząć pobyt od obiadu - nie spodziewałem się aż takiej mocy Karate.

To chyba moje jedyne zdjęcie z Rudy Śląskiej.
Stoję z lewej, obok Jarek. Niżej od lewej: Marek, Tolek i Darek.

Drugie zdarzenie nie jest związane z Karate - wtedy dosłownie zniknąłem. Byliśmy chyba w parku rozrywki w Chorzowie. Jedną z atrakcji był pokaz podczas którego wywołana z publiczności osoba ustawiona na środku sceny rozpływała się w powietrzu. Sztuczka zaintrygowała mnie. Po skończonym spektaklu poszedłem wraz towarzyszącymi mi kolegami do tylnych drzwi. Pukałem aż je otworzono. Wyjaśniłem że przed chwila wyszliśmy ze spektaklu, i że kupimy bilety na kolejny, mający się odbyć za chwilę, jeśli tylko obiecają, że wybiorą własnie mnie do numeru ze znikaniem. Zgodzili się i dotrzymali słowa - po tym jak w odpowiedniej chwili zgłosiłem się, zostałem postawiony na środku sceny. Pamiętam jak stałem tam i przez jakiś czas widziałem publiczność niewyraźnie, jak przez gęstą mgłę. Obecni na widowni koledzy potwierdzili moje zniknięcie.

Po powrocie do Działdowa zwołałem trenującą ze mną grupkę i zrobiłem im ciężki, pokazowy, wzorowany na tych z Rudy, trening na strzelnicy za LO.

Zarobione na OHP pieniądze wystarczyły na "porządny" gramofon - bez wzmacniacza i kolumn, ale te już miałem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

Jeszcze dwie książki w języku polskim na temat Taekwondo