Moja historia cz. 8: "Nieprawdziwi karatecy" i pierwsi adepci Taekwondo w Działdowie

Salkę w harcówce straciliśmy chyba wiosną 1979 roku - w stołówce internatu, dokładnie nad harcówką, zorganizowano któregoś popołudnia tzw. radę pedagogiczną w tym samym czasie, gdy my mieliśmy trening. Wszyscy nauczyciele, z panem dyrektorem na czele, usłyszeli nasze okrzyki i... było po wszystkim - życzliwa pani Szymaniak otrzymała polecenie zakończenia naszej działalności.
Fakt utracenia pomieszczenia do treningów zdezorganizował istnienie grupy. Pragnąc trenować za wszelką cenę, "załatwiłem" z nauczycielami w-fu możliwość ćwiczenia w małym holu licealnej sali gimnastycznej w czasie, gdy na sali odbywały się zajęcia SKS - zapewne uzyskanie pozwolenia, podobnie jak wcześniej udostępnienie harcówki, było możliwe wyłącznie dzięki temu, że moja mama była nauczycielką - koleżanką z pracy.
Hol sali gimnastycznej, czasem z możliwością wejścia na salę, gdy odwołano zajęcia SKS, stał się miejscem regularnych treningów na kolejne dwa lata tj. do mojej matury w 1981 roku.

Gdyby ktoś kiedyś zechciał obejrzeć miejsca, szczególnie te w Działdowie, w których odbywały się treningi: harcówkę, hol sali gimnastycznej w LO, salkę w SP Nr 2 (obecnie stanowiącą łącznik do właściwej, później pobudowanej sali gimnastycznej), czy malutki hol sali gimnastycznej w SP Nr 1, to zapewniam, że byłby bardzo zdziwiony, a może nawet zszokowany rozmiarami tych pomieszczeń i warunkami jakie one oferowały - pomieszczenia te są dowodem mojej determinacji i tego, że gotów byłem trenować i prowadzić treningi gdziekolwiek, niezależnie od wszystkiego.

WFiści z LO pozwalali mi i osobom, które przychodziły ze mną, nieoficjalnie trenować w holu sali gimnastycznej, ale nie traktowali tego poważnie. Po wakacjach 1979 roku jeden z nich, chyba nawet z pewną satysfakcją, powiedział do mnie: "W wakacje byliśmy na obozie sportowym (koszykarskim) i widzieliśmy tam prawdziwych karateków" - on nie znał się na Karate, nie był w stanie ocenić poziomu jaki reprezentowała grupa którą widział, ale wystarczyło, że nie byli oni "one of us", aby uznać ich wiarygodność i wyższość nad tym co my reprezentowaliśmy.

Moim głównym partnerem pozostawał Klaudiusz i pomimo, że grupa z harcówki przestała istnieć, to nadal pojawiały się różne osoby chętne, żeby spróbować razem z nami. Najczęściej nie znaliśmy ich, w odróżnieniu od tych z harcówki - tam byli to uczniowie LO.
Czytałem wszystko, co znalazłem na temat sztuk walki i w którymś z artykułów znalazłem informację, że listy trenujących dostarczane są na posterunek milicji - nie wiem, czy była to obowiązująca procedura, czy też postąpił tak ktoś nadgorliwy? My w każdym razie nie zamierzaliśmy dostarczać żadnych list milicji, tym bardziej, że działaliśmy nieoficjalnie i nawet nie posiadaliśmy żadnych uprawnień typu kurs instruktorski lub choćby oficjalnie zdane egzaminy na stopnie szkoleniowe. Musieliśmy jednak, na wszelki wypadek, i dla nas samych, mieć choćby podstawowe dane ćwiczących.
W czasie tych samych wakacji 1979 roku, na których WFista zobaczył "prawdziwych karateków", Klaudiusz spotkał, nie wiadomo czy prawdziwych, Francuzów trenujących Taekwondo. Nie wyniósł z tego spotkania żadnych doświadczeń oprócz opowieści jednego z nich o tym, jak to "otrzymał potężne kopnięcie w serce i zostało mu niewiele życia".  Opowieść opowieścią, ale zwróciliśmy uwagę na nazwę "Taekwondo". Karate było już w Polsce popularne i w pewnym stopniu zinstytucjonalizowane, a Taekwondo brzmiało dla wszystkich, także dla nas, bardzo tajemniczo. Miałem artykuł, w którym autor stwierdzał, że Taekwondo jest w zasadzie koreańskim Karate, niewiele różniącym się od japońskiego. Wykombinowaliśmy więc, że w ankietach dla ćwiczących będziemy używali nazwy "Taekwondo", co też zrobiliśmy!
Na małych jednostronnych ankietach, napisanych na maszynie na półkredowym papierze, na którym maszyna "żłobiła" litery, adepci dopisywali swoje dane wyrażając gotowość trenowania Taekwondo, chociaż oni sami, ani nawet ich trenerzy, nie wiedzieli co to jest!
Tak więc pierwsi ćwiczący Taekwondo, aczkolwiek tylko nominalnie, pojawili się w Działdowie w 1979 roku. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo proroczy okaże się nasz wybieg.

Po rozwiązaniu ukierunkowanej na tradycyjne karate sekcji Janusza Skupniewskiego w Mławie i utracie harcówki, nadal utrzymywałem kontakt z Marianem Janickim. W tej sytuacji zmalało nasze zainteresowanie wykonywaniem kata (na które hol i tak nie wystarczał), a bardziej skoncentrowaliśmy się na stronie użytkowej technik, co zgodne było z moją ówczesną interpretacją sztuk walki - bardzo, momentami wręcz naiwnie, wierzyłem w skuteczność "magicznych" ruchów rodem z Dalekiego Wschodu.
Nie postrzegaliśmy Karate w kategoriach sportu - miało ono służyć realnej walce, a skuteczność technik testowaliśmy na sobie nawzajem. Należy dodać, że nie używaliśmy wówczas żadnych ochraniaczy, zarówno hołdując przekonaniu o konieczności zachowania realiów, jak i z tej przyczyny, że po prostu ich nie mieliśmy.
W tamtym czasie nikt nie robił problemu z tego powodu, że na treningu solidnie oberwał. Było to niejako wpisane w formułę treningu, a częstokroć, gdyby nikt nie oberwał, wydawałoby się to nienaturalne i źle świadczące o poziomie trenujących.

Dużo ćwiczyliśmy w parach oraz niezmordowanie powtarzaliśmy pojedyncze techniki i ich kombinacje. W jesienne i zimowe wieczory, kiedy wcześnie robiło się ciemno, duże okna na tylnej ścianie holu służyły nam za lustra.
Stałym elementem treningu stało się "koszące" podcięcie, w Judo nazywane Ashi Barai, wykorzystywane do przewracania przeciwnika, który nieopatrznie w trakcie sparingu zbyt długo zachował klasyczną pozycję przednią Zenkutsu Dachi. Doszliśmy w tym do dużej wprawy - w ataku potrafiliśmy szybko podciąć, a w obronie skutecznie unikaliśmy podcięcia, choćby przez uniesienie nogi wykrocznej w chwili zagrożenia. Stosowaliśmy także kombinację polegająca na połączeniu nieudanego podcięcia z odwrotnym kopnięciem okrężnym w głowę.

W trakcie sparingu nie liczyliśmy punktów. Znaczenie miały spektakularne akcje: udane trafienie kopnięciem w głowę; "zabranie oddechu" poprzez silne, powodujące skurcz, uderzenie w splot słoneczny; przewrócenie przeciwnika.

Naszym zwyczajem stało się wystawienie każdego "nowego" do sparingu z Klaudiuszem już na pierwszym treningu. Jak wcześniej wspomniałem, koronną techniką Klaudiusza było podwójne kopnięcie okrężne w przeskoku: lewą nogą w korpus, w okolice nerki, i prawą w twarz, najczęściej w policzek i ucho. Technika była myląca i zaskakująca, szczególnie dla nieobeznanych, a on wykonywał ją swobodnie, bez użycia pełnej siły, chociaż uderzenie za każdym razem miało swoją wartość. Zwykle nie trwało to zbyt długo, do momentu, kiedy nowo przybyły na "dzień dobry" otrzymywał takiego "kopniaka" i jeżeli nie zniechęcił się, mógł z nami zostać.

Tak wtedy wyglądaliśmy: Klaudiusz po lewej, ja po prawej.
Ze względu na moje dłuższe włosy lubiłem to zdjęcie nazywać:
Old Shatterhand i Winnetou.

W poszukiwaniu większej liczby sparingpartnerów zaczęliśmy z Klaudiuszem przynosić do szkoły dwie pary rękawic bokserskich. Na przerwach toczyliśmy pojedynki z każdym, kto tylko się zdecydował - najczęściej z kolegami z naszej klasy. Walki odbywały się według reguł bokserskich, bez kopnięć. Oczywiście o naszych praktykach nie mogli dowiedzieć się nauczyciele, stąd ringiem stała się szatnia szkolna. "Projekt" upadł stosunkowo szybko. Po pierwszych próbach koledzy  nie chcieli już boksować z nami, ewentualnie tylko pomiędzy sobą, a wkrótce w ogóle stracili zainteresowanie.

Hol sali gimnastycznej wykorzystywaliśmy czasem także w ciągu dnia: na przerwach, w "okienkach" lub gdy lekcje skończyły się wcześniej. Zdarzało się, że ćwiczyłem sam (taką sytuację opisałem w temacie: "Nie ma rozciągania, nie ma Taekwodo" - to był inny WFista, nie ten wspominany wyżej), bądź przychodziliśmy z Klaudiuszem, żeby posparować. Szczególnie pamiętam trzy niebezpieczne wydarzenia związane z naszymi sparingami: 
Któregoś razu, było to na holu, ja odwróciłem się, żeby wykonać kopnięcie w tył, a on wyprzedził mnie o ułamek sekundy i trafił w krocze, w wyniku czego moja noga "spadła", nie doleciała do jego brzucha i także trafiłem go w krocze. Kiedyś mówiło się: "daliśmy sobie po razie" i my "daliśmy sobie" dokładnie w tym samym momencie. Do dnia dzisiejszego widzę wyraźnie jak upadł Klaudiusz - chwycił się obiema rękoma za genitalia, klęknął, po czym bez żadnej asekuracji runął jak kłoda do przodu. To, że nie rozbił sobie twarzy wydawało się prawdziwym cudem i udało się tylko dzięki temu, że tuż przed kontaktem z twardą podłogą wygiął się do tyłu robiąc tzw. "kołyskę". Nie mogłem mu pomóc. Dowlokłem się kilka kroków do leżących pod ścianą materacy i również trzymając się za krocze upadłem na plecy. Leżeliśmy tak przez jakiś czas, on na brzuchu na podłodze, ja na plecach na materacach, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.
Była to najgłupsza i najśmieszniejsza akcja jaką zmontowaliśmy kiedykolwiek w czasie naszych treningów. Do tej pory każde kopnięcie w krocze budzi moje skojarzenie z tamtą sytuacją.
Innym razem, było to na przerwie lekcyjnej, weszliśmy na salę i zaczęliśmy walczyć. Trafiłem go kopnięciem okrężnym w nerkę, po czym zdarzyło się coś zupełnie nie przewidywalnego - Klaudiusz w reakcji na uderzenie zerwał się bez słowa do biegu, przebiegł przez pół sali, po czym upadł i przez chwilę miał problemy z oddychaniem.
Trzecia niebezpieczna sytuacja miała miejsce ponownie na holu. Nie bez kozery do testowego sparingu brał nowych Klaudiusz, a nie ja. Klaudiusz był ode mnie wyższy i lepiej rozciągnięty. Ja nie potrafiłem kopnąć okrężnie wysoko z pełną swobodą - żeby noga doleciała do celu musiałem użyć siły. Być może moja budowa i ustawienie bioder powodowały, że zawsze łatwiej było mi wykonać odwrotne kopnięcie okrężne, podobnie jak nietypowe było to, że w pozycji motylków łatwiejsze od skłonu, było dla mnie położenie się na plecach. Tym razem trafiłem Klaudiusza zwykłym kopnięciem okrężnym w bark i rękę na wysokości  bicepsa. Po kilku dniach powiedział mi, że jego mama zaniepokoiła się wyglądem ręki. Zapytałem: "A co jest z Twoją ręka?". Pokazał mi. Przeraziłem się! Ręka była nie sina, a dosłownie czarna!
To był pierwszy z kilku momentów w moim życiu, kiedy na poważnie zastanawiałem się "czy dać sobie z tym spokój?". Jednak kiedy teraz spoglądam za siebie, myślę, że dobrze się stało, że udało mi się wytrwać za każdym razem.
Jakkolwiek groźne i niebezpieczne mogłyby wydawać się nasze treningi, to przez 19 lat mojej działalności na tym terenie, nie przypominam sobie ani jednego przypadku konieczności wezwania pomocy lekarskiej na którąkolwiek z sal treningowych, przez które na przestrzeni tego okresu "przewinęły się" setki ćwiczących. Jedynie 3-krotnie po treningu potrzebna była interwencja lekarza, przy czym w dwóch przypadkach dotyczyło to mnie: szycie łuku brwiowego (w opisanym wyżej okresie) i kontuzja kolana (w 1988 roku - oba wypadki miały miejsce w LO: pierwszy na holu, drugi na sali) oraz trzeci wypadek, który miał miejsce w Lidzbarku (chyba w 1995 roku - złamany nos najlepszego zawodnika w tym miasteczku); poza tym raz lub dwa ktoś po trafieniu w zęby musiał skorzystać z pomocy stomatologa. W sumie biorąc pod uwagę warunki w jakich trenowaliśmy (brak ochraniaczy, mat treningowych), okres czasu i liczbę ćwiczących, można chyba uznać to co robiłem za bezpieczne.
Gdybym nie wytrwał - abstrahując od mojej działalności w Olsztynie i Bydgoszczy, większych miastach, gdzie zawsze było sporo możliwości, klubów i trenerów - nie byłoby Kickboxingu w Działdowie oraz Taekwondo w Działdowie, Ciechanowie, Mławie, Nidzicy i Lidzbarku Welskim, i nawet jeśli nikt z trenujących w tych miastach obecnie nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: "Kto to jest Dariusz Ćwikliński?", to niech spróbuje sobie wyobrazić sztuki walki na tym terenie bez Dariusza Płoskiego, Michała Korzybskiego, Witolda Gromowskiego, Zbigniewa Kowalkowskiego i Jacka Jankowskiego - bo ich w świecie sztuk i sportów walki także by nie było!

Być może nie byłoby także pewnego klubu na przedmieściach Londynu, który prowadzi Ewa Iwanow.

A zatem:
Cheers!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mój program "Taekwondo Stretching" (cz. 1): Wprowadzenie i Zestaw 1

30 lat życia, 27 lat Taekwondo: Daria Ćwiklińska-Fabrycka, kompletna Mistrzyni Tae Kwon Do